środa, 28 sierpnia 2013

Karpaty Zachodnie, Słowacja - relacja z trawersu masywu

Karpaty Zachodnie, Słowacja - relacja z trawersu masywu

Poglądowa mapa przejścia. Wybrany został wariant "C" z nieznacznymi modyfikacjami
Już rok temu wracając z Rumunii snułem plany na przyszłoroczny, wakacyjny wyjazd. Jako iż Rumunia mocno mnie nakręciła swoim pięknem, dlatego  celem miały być tamtejsze Karpaty Wschodnie. I tak było, aż do wiosny.
Tak jak mówią u mnie największym terrorystą okazał się czas. W marcu udało się kupić bilety do Kirgistanu - ukształtowała się granica czasowa 17 lipca, zaś w czerwcu Alma Mater UMCS zafundował mi ostatni egzamin  w niefortunnym terminie 2 lipca.
Zostało więc 15 dni wolnego. To raczej zbyt mało aby myśleć o Rumunii i plany trzeba było zmienić.
Wyboru dużego nie miałem  i alternatywnie zaplanowałem wyjazd na Słowację.
Plan trawersu Karpat Zachodnich obmyśliłem na szybko.  Wytyczyłem przy tym jedną z krótszych dróg ze słowackiej stolicy do granicy z Polską, Janusz wydrukował mapy. Wyjazd w założeniu miał być uzupełnieniem luki czasowej przed Kirgistanem, oraz służyć  poprawie kondycji przed wyjazdem na Pik Lenina. Tak też się stało.
Dojazd do Bratysławy  był przedsięwzięciem kombinowanym.  2 lipca po egzaminie, zdążam właściwie tylko zrzucić garnitur, po czym siedzę wraz z Januszem w busie do Krakowa. W dawnej stolicy udaje się szczęśliwie przenocować i następnego dnia przed południem złapać transport do Katowic. Tam już na strudzonych turystów czeka klimatyzowany Polski Bus – idealny na upalny dzień jakim okazała się środa 3 lipca.

Bratysława wita nas wieczorną porą. O 19:30 opuszczamy autokar i za wskazaniem wydruku mapy Google kierujemy się na starówkę.

Znikający pies ;)
Wokół panuje przyjemna aura letniego wieczoru. Jest gorąco. Mimo stosunkowo później pory miejskie termometry wskazują 29 stopni Celcjusza.  Na zwiedzanie słowackiej stolicy mamy niewiele czasu. Właściwie tyle, aby jeszcze w świetle dnia wyjść za miasto i znaleźć miejsce na nasz hotel, który Janusz niesie na plecach.
Przez Bratysławę się więc właściwie prześlizgujemy, kierując się za ruchem i zagęszczeniem spacerowiczów. Przechodzimy obok ambasady USA, katedry, kluczymy między uliczkami by dojść na główny plac miasta.

 Właściwie bez postojów przechodzimy jeszcze przez Michalską bramę i wychodzimy z obrębu starówki, po drodze nacieszywszy jeszcze oczy wspaniałym widokiem na hrad.
Tym czasem mija godzina 20 i czas ruszać w stronę pobliskich pagórków. Mając do wyboru autobus i marsz decydujemy się zawierzyć własnym stopom. Bez mapy, z wypisanymi nazwami ulic staram się wyprowadzić nas z miasta.  Słowacka stolica okazuje się być mniejsza niż przewidywaliśmy więc droga upływa szybko i bez komplikacji. Po niedługim czasie znajdujemy wyczekiwany zielony szlak i za znaczkami zmierzamy na północ.
Podejście jest długie i trochę monotonne. Ciągnie się aż do zmroku, kiedy wreszcie osiągamy wierzchołek wzgórza Kamzik (433 mpm) , które chyba każdy bratysławianin zna. Mimo późnej pory mnóstwo tu ludzi i samochodów. Spacerują, biegają, siedzą przy ognisku. Wkoło komercja aż piszczy, a nam wypada znaleźć miejsce i lec snem sprawiedliwego. Początkowo chcemy iść dalej, ale po chwili gubimy w mroku szlak i zwracamy.  Po omacku udaje się znaleźć w miarę płaskie i oddalone od drogi tereny zielone, gdzie wkrótce się udajemy. Miejsce jest w porządku, więc oganiając się od komarów szybko rozbijamy namiot i błyskawicznie pakujemy się do środka. Insekty są tu naprawdę wielką plagą, która uniemożliwia jakiekolwiek czynności poza namiotem. Sprayu na komary oczywiście zapomnieliśmy, co zapowiada solidną pokute na kolejne dni…



04.07 Dzień pierwszy


Pomimo bliskości zabudowań i tabunów ludzi, noc na Kamziku upływa bardzo spokojnie.  Aby uniknąć ciekawskich oczu zbieramy się o 5 rano. Poranek co prawda zimny, jednak komary nie odpuszczają. Opatuleni w ciepłe rzeczy jemy śniadanie w nieczynnym jeszcze bufecie i łapiemy pierwsze promienie rozgrzewającego słońca. Następnie zmierzamy na szlak. Kilkaset metrów i fail. Tracimy z oczu znaczki i musimy zawrócić. Na szczęście niedaleko i po dłuższej chwili zmierzamy już za czerwonymi znakami Magistrali Stefanikowej.
Szlak początkowo wiedzie szerokim, leśnym duktem. Musi być bardzo popularny. Mimo wczesnej pory co jakiś czas mijają nas rowerzyści, a droga znaczona jest licznymi udogodnieniami. Tu źródełko, tam ławeczka, nawet i pole namiotowe się trafiło.
Po kilku kilometrach gruntowy szlak przechodzi w asfaltówkę. Twarda droga jest dla nas bardzo niewygodna i jak zbawienia wyglądamy jej końca. Ten następuje dopiero po ładnych kilku kilometrach i zapowiada właściwy początek szlaku górskiego, który prowadzi leśnymi ostępami.

O 11:20 docieramy wreszcie na łyse wzgórze Somar, skąd możemy podziwiać pierwszy porządny widok na Małe Karpaty. Stamtąd następnych parę kilometrów pokonujemy w towarzystwie sympatycznego, 50 letniego Słowaka, z którym rozmawiamy po rosyjsku. Pech chce, że rozmówca okazuje się być zatwardziałym komunistą i obiera sobie za cel nawrócenie nas na „czerwony ustrój” argumentami: „wcześniej było lepiej, a teraz jest gorzej” i „kapitaliści strzelają do robotników”. Mimo różnicy poglądów i burzliwej dyskusji, po kilku kilometrach rozstajemy się z czerwonym w przyjaznej atmosferze, a na najbliższym przystanku urządzamy dłuższy postój.











Po południu temperatura zaczyna powoli przekraczać granice tolerancji naszych organizmów. Pod ochroną lasu maszeruje się bardzo dobrze, odkryte podejścia wyciskają pot. Konsekwentnie idziemy dalej, zahaczając o źródełko i uzupełniając wodę.
Pod koniec dnia mamy za cel znalezienia miejsca biwakowego z dostępem do wody, jednak szybko zdajemy sobie sprawę, że to niewykonalne.  Pierwszego dnia marszu nie ma sensu się przemęczać, a wody jakoś musi wystarczyć. Opierając się o takie argumenty nocujemy w lesie na przełęczy Skałka.



05.07. Dzień drugi


Dzień rozpoczynamy od pobudki o  6:00 i szybkiego pakowania. Nie mamy już wody, więc i czasu do stracenia również. Żeby uzupełnić zapasy, przejściowo zmieniamy szlak na niebieski, który wiedzie przez doliny na przełęcz Uhliska.  Następnie przed południem mijamy rezerwat na wzgórzu Klokoc , który daje nam szeroki widok na okolicę.  Od tego momentu trawersujemy i schodzimy terenem o zmiennej nawierzchni.  Na tym odcinku szlak czerwony w dużej części pokryty jest asfaltem i twardą nawierzchnią. Mocno nad tym ubolewamy, gdyż taki stan asfaltu kończy się dopiero przed podejściem na Zarubę (767 npm).  Na skraju lasu chwilę odpoczywamy mając w perspektywie czekającą na nas stromiznę.

 Kilkanaście minut później już mozolnie zdobywamy kolejne metry. Wzniesienie niby niewysokie, jednak specyficzne i dające się we znaki. Masyw Zaruby jest stosunkowo mocno wypiętrzony i nie ma mowy o łagodnym wejściu czy przełęczy wyprowadzającej na grań. Po kilkunastu minutach docieramy do punktu pośredniego masywy. Na Ostrym Kamieniu malowniczo prezentują się ruiny dawnej twierdzy. Stamtąd już blisko do wapiennej grani prowadzącej na szczyt.  W oddali zbierają się burzowe chmury, jednak słońce ciągle ostro piecze. Szczególnie w otoczeniu skał upał jest nieznośny. Nabieramy prędkości, aby szybko wydostać się z kotła. Na szczęście po jakimś czasie szlak kieruje się do lasu i dalej wiedzie zalesionym wypłaszczeniem. Na szczycie Zaruby robimy postój, który przerywają dźwięki zbliżającej się burzy.  Perspektywa przeczekania nawałnicy  na najwyższym wzniesieniu w okolicy nie napawa nas optymizmem i dlatego szybko obieramy dalszą drogę w dół. Powoli problematyczny staje się brak wody. Nie mamy jej zbyt wiele, ale cały masyw jest suchy jak pieprz. W ogóle okolica do najlepiej nawodnionych nie należy, gdyż ostatnie źródło spotkaliśmy o 10 rano.

Kolejne kilometry Magistrali Stefanikovej prowadzą nas przez pomniejsze wzniesienia do wsi Bukova. Następnie szlak wyprowadza ze wsi, by ponownie dotrzeć do niej po paru kilometrach. Wody ciągle brak, a okolica sucha. Nawet strumienie wyschły. Nasza droga biegnie na zmianę asfaltem i leśnymi ścieżkami.   Z racji wieczornej pory rozglądamy się za miejscem na rozbicie namiotu. Jedynym a zarazem nieosiągalnym wymaganiem jest woda. Dziś już wypadało by się umyć i napić do woli. Konsekwentnie idziemy więc dalej w stronę miejscowości Dobra Voda. Po jakimś czasie szczęście zaczyna sprzyjać. Około 19 spotykamy wreszcie źródełko z niesamowicie smaczną wodą, a po godzinie rozbijamy namiot przy napotkanym strumieniu.  Wreszcie czas na należny nam odpoczynek po 12 h marszu.









06.07 Dzień trzeci


Rano pogoda psuje się. Po niebie przelewają się burzowe chmury. Dla nas, po pobudce to sygnał, aby szybko zwijać namiot i pakować plecaki. Wychodzimy o 7:00 i zdążamy w ostatniej chwili przed deszczem. Na szczęście deszcz tylko straszy. Po kilku minutach odpuszcza. Ostatni fragment szlaku do Dobrej Vody biegnie polami.  We wsi  kupujemy coś do przegryzienia i idziemy dalej bez dłuższego postoju. Zmieniamy szlak na zielony, prowadzący na północny wschód. Przy wyjściu ze wsi łupimy przydrożną czereśnię i obżeramy się owocami, których od jakiegoś czasu nam brakowało.

 Szlak w dalszym biegu prowadzi relatywnie płaskim terenem. Przemierzamy pola, lasy, czasami zdarzy się również asfaltowy odcinek. Niebo od rana jest zachmurzone, co po części oszczędza nam potu.  Mimo to  dziś spory fragment szlaku prowadzi polnymi drogami i szybko czujmy, że jesteśmy oblepieni kurzem.  Długie i płaskie odcinki są nużące i ciągną się w nieskończoność. Po kilku godzinach mijamy Pustą Ves, a przed południem, klepiąc kilka kilometrów asfaltem, docieramy do Prasnika. Ostatni, „twardy” odcinek okazuje się bardzo męczący, więc na najbliższym przystanku robimy dłuższy postój. Perspektywa przejścia następnych kilometrów asfaltem mocno nas dobija.  Decydujemy się próbować złapać stopa do Novego Mesta.

Na oczekiwanie wyznaczamy limit – 25 minut. Jeśli nic się nie zatrzyma – idziemy dalej. Początkowo jest niewesoło. Samochodów mało, do tego nikt z jadących nie chce się zatrzymać. Gdy już mamy odchodzić, w 25 minucie czekania, zatrzymuje się młody Słowak, który podrzuca nas na wylotówkę w Piestanach. Tam już jest szybciej, bo nie stoimy nawet 20 minut. Mówiący po niemiecku Słowak i jego biały Mercedes dotrzymują nam towarzystwa aż pod Tesco w Novym Mescie.
Tam zatrzymujemy się na większe zakupy. Zaopatrujemy się na najbliższe 3 dni. Kupujemy właściwie wszystko w cenach promocyjnych, a i tak wychodzi drogo. Wizyta w Tesco zajmuje nam stosunkowo dużo czasu. Następne pół godziny tracimy na przejście całego Novego Mesta w drodze na wylotówkę. Tu również szukamy szczęścia na stopa. Drogą jedzie niezliczona ilośc pojazdów, ale jakoś nie kwapią się zatrzymywać.  Znowu ustalamy limit czasu na 25 minut i przy dwudziestej szczęście dopisuje. Mamy podwózkę do miejscowości Beckov.  Ten wariant trasy minimalnie wydłuż nam drogę, jednak wynagradza pięknymi ruinami zamku w Beckovie, które już z oddali wydają się bardzo imponujące.

W miejscowości pierwsze kroki robimy właśnie ku fortecy.  Tędy też wiedzie zielony szlak, którym planujemy iść dalej. Zwiedzanie zamku kosztuje nas 2 godziny i po 3,5 euro na głowę (bilet studencki). Obiekt jest odrestaurowany i skomercjalizowany, przez co idealny na sobotnie, ciepłe popołudnie jak dziś, dlatego też ludzi nie brakuje. Zwiedzanie okazuje się dobrą forma odpoczynku i pozwala przeczekać najgorętsze godziny dnia.

W dalszą drodze ruszamy dopiero przed wieczorem , zmierzając już w stronę kolejnego pasma górskiego – masywu Inovca. Droga wiedzie przez niewielkie, zalesione wzgórza. Po drodze nękają nas gzy i kleszcze. Te dwa gatunki insektów w słowackich górach najbardziej dają nam się we znaki i zmuszają do nierównej walki. Legiony kleszczy bardziej niż mnie upodobały sobie Janusza. Na całym wyjeździe wyciągnął z siebie jednego i wyłapał  osiem chodzących po ciele.
 Około 19:00 wreszcie zielony szlak wyprowadza nas z lasu na rozległe pola. Mając dobry wgląd na okolicę wybieramy miejsce na nocleg. Rozbijamy się przy potoku nieopodal wsi Selec.



07.07. Dzień czwarty


Mimo niepewnej pogody wieczorem, niedzielny ranek wita nas mocnym słońcem. Szybko suszymy zroszony namiot i ruszamy w kierunku wsi. Schodzimy do pustego Selca i pierwszego spotkanego Słowaka prosimy o wodę. Jej spory zapas przyda się niebawem.  Spieszymy się, aby podejście na Inovec  zrobić jeszcze w chłodzie poranka.
W przyjemnej temperaturze marsz pod górę idzie bardzo sprawnie. Pod szczytem jesteśmy około 9:00, ale rezygnujemy z wejścia na wierzchołek.  Schodzimy za to do Chaty pod Inovcem. Patrząc na mapę liczymy na przytulne schronisko, a trafimy do prawdziwej jamy komercji. Ścianka wspinaczkowa, plac zabaw i góralska muzyka w tle. Ludzie, którzy przyjechali tu samochodami patrzą na nas jak na stworzenia z innej planety. Nieopodal budynku siedzimy dłuższą chwile i suszymy przepocone ubrania, jednak klimat miejsca wybitnie nam nie odpowiada. Chatę pod Inovcem opuszczamy z ulgą.

Następną godzinę schodzimy do drogi głównej i wsi Jarky.  Tam przypominamy sobie jaka temperatura panuje w dolinach. I bynajmniej nie jest ona znośna dla turysty z ciężkim  plecakiem. We wsi zatrzymujemy się tylko aby nabrać wody w znanym nam stylu  - około  litra do żołądka i kolejny litr na plecy, po czym ewakuujemy się w jedynym prawidłowym kierunku – do góry.

Z Jarków wychodzimy za znakami szlaku czerwonego w kierunku północno wschodnim na Trencianską Vrchovinę . Bardzo dobre oznaczenie szlaku,  jakie obserwowałem w Małych Karpatach, tutaj pogarsza się. Wycinka dużej połaci lasu sprawia, że na chwilę gubię szlak. Trzeba wreszcie popracować mapą.  Znalezienie położenia na szczęście nie jest problematyczne i po chwili wracamy na właściwą ścieżkę, wiodącą w kierunku Ostrego Verchu.
Po drodze liczymy kolejny raz na postój w słowackim schronisku. Niestety po raz drugi – Chata pod Ostrym Verchem okazuje się zamkniętą podniszczona chatą. Zniesmaczeni, po krótkim odpoczynku, idziemy więc dalej, zmieniając szlak na niebieski.  Jak na tą wysokość, słońce bezlitośnie grzeje na odkrytych terenach, a pot kapie z twarzy.   Droga do Trencianskich Teplic jest bardzo monotonna. Do miasta docieramy po 17stej. Jest bardzo gorąco, a centrum dziwnie oczyszczone z normalnych sklepów. Idąc po znakach znajdujemy za to Tesco i uskuteczniamy tanie obżarstwo. Sam się dziwię, jak szybko znika pól chleba na głowę, popite jogurtem. Ludzie zwracają uwagę na nasze studenckie jedzenie, jednak mało nas to obchodzi.
 Dziś robimy jeszcze jedno podejście i docieramy w interesujące miejsce. Skaliste formy zwane Kamenne Vrata wzbudzają zaufanie i zachęcają do rozbicia namiotu. Tak też robimy i w tym malowniczym terenie spędzamy najbliższą noc.



08.07 Dzień piąty


Rankiem zbieramy się niespiesznie i idziemy zalesionymi wzgórzami na wschód. Od wczorajszego wieczora, kiedy opuszczaliśmy Teplice, aż do późnego ranka nie spotykamy żadnego człowieka. Wokół tylko natura i spokój. Szlak również jest mało przedeptany i miejscami zarośnięty. Początkowo wiedzie polna drogą by po kilku kilometrach zagłębić się w leśny gąszcz.
Po kilku godzinach, gdy wreszcie wychodzimy z lasu, na horyzoncie ukazuje się kolejne pasmo górskie, do którego zmierzamy – Strazovske Vrchy i charakterystyczny wybitny szczyt – Vapec (935 npm), który wyróżnia się na tle całego widnokręgu. Przed wejściem w nowe góry przechodzimy przez wieś Horna Poruba i uzupełniamy wodę wspomnianą wcześniej metodą.

Podejście na niewysoki co prawda szczyt, wygląda niezbyt przychylne jednak w większości prowadzi lasem i okazuje się całkiem przystępne. Postanawiamy pokonać go szybko, póki temperatura jeszcze bardzo nie doskwiera. Odcinek leśny robimy dobrym tempem, a na odkrytym terenie pod szczytem zwalniamy. Szlak nie prowadzi bezpośrednio na górę, ale obchodzi szczyt i wyprowadza na zalesioną przełęcz. Tam zostawiamy plecaki i na wapienny wierzchołek Vapec’a wspinamy się na lekko. Ze szczytu „ubranego” w stalowy krzyż rozciąga się niesamowita panorama 360 stopni  na całą okolicę.  Możemy zobaczyć naszą dotychczasową trase i co jeszcze  nas w oddali czeka.  Szczególnie wyróżnia się charakterystyczny kształt Strazova (1231 npm).
Z wapiennego szczytu schodzimy w kierunku miejscowości Kapec. Szlak wiedzie trawersem przez las, długim i monotonnym. Aby nie było nudno, większość drogi towarzyszą nam gzy. Wieś Kapec okazuje się zbieraniną paru bezludnych domów i drogą wyłożoną betonowymi płytami. Rezygnujemy z zatrzymywania się tam. Od wsi droga wiedzie otwartym terenem. Jest gorąco, a popołudniowe słońce praży wszystko, co wyjdzie z cienia choć na chwilę. Szlak prowadzi inaczej niż na mapie, a w pewnym momencie znika zupełnie. Z rozterki co do wyboru drogi wyprowadza nas starszy Słowak, wskazując właściwy kierunek do wsi.

W Zliechowie trafiamy od razu pod sklep i posilamy się przed dalszą drogą. Naszą uwagę zwraca tablica we wsi, ostrzegająca przed niedźwiedziami.  Przypominamy sobie słowa spotkanych wcześniej rowerzystów, którzy również o nich wspominali.
Po posiłku ruszamy w stronę Strazova. W jednym z ostatnich domów prosimy o wodę – słońce praży niemiłosiernie. Jak najszybciej pokonujemy łagodne odcinki na otwartym terenie – w takiej temperaturze kluczem jest dotarcie do linii lasu. Na szczęście szybko się to udaje. Wśród drzew panuje idealny klimat. Po zejściu z otwartego terenu, w lesie jest tak przyjemnie, że można by tu spędzić cały dzień. Tymczasem trzeba się ruszać, bo w planach jeszcze ładnych kilka kilometrów do przejścia.

Na szczyt Strazova nie wchodzimy. Idziemy prosto za znakami szlaku czerwonego, które trawersują kopułę szczytową niedaleko wierzchołka, a następnie prowadzą w dół do wsi Cicmany.  Przed miejscowością jeszcze zatrzymujemy się na chwilę, aby co nieco się umyć przy strumieniu i doprowadzić do stanu używalności. Do Cicman wchodzimy przed 19:00. Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to zwykła wieś, jakich wiele. Tablice informacyjne wskazują iż mamy do czynienia właściwie ze skansenem, a UE wrzuciła w ten skansen kupę grosza na renowację tradycyjnych chałup.  Połowa, jeśli nie większość budynków we wsi jest drewniana i odnowiona. Nie tylko o chałupy tu chodzi. Odnowione i zakonserwowane jest właściwie wszystko, co można by zakonserwować i wziąć na to dotację– od drewutni i stajni po psie budy i sławojki.  Niektóre domki naprawdę robią wrażenie.

W większości są bogato zdobione w drewnie i  malowane białymi wzorami, przez co samym kontrastem  jakoś samoistnie budzą zainteresowanie i przyciągają wzrok.
Z racji wieczornej pory „turystyczna zazwyczaj” wieś jest opustoszała, a wszystkie sklepy pozamykane. Tu życie kończy się o 17:00. Dla pewności pytamy idącą z naprzeciwka dziewczynę o sklepy, które jakoby miałby wyrosnąć nagle spod ziemi. Odpowiada, że owszem są zamknięte, ale po chwili zastanowienia każe podążać za sobą. Idziemy do jednego z domków, w którym znika dziewczyna. Po chwili wraca z naszą dzisiejszą kolacją i jutrzejszym śniadaniem. Pieniędzy, mimo próby wciśnięcia czegokolwiek, nie chce. Przyznam szczerze, że takiej życzliwości w miejscowości turystycznej się nie spodziewałem. Sam podarek zaś przyniósł nam podwójną korzyść – morale znacznie wzrosło, a z perspektywy czasu wiem, że jedzenie faktycznie uratowało nas przed chodzeniem o pustym żołądku.


Bogatsi psychicznie i materialnie wychodzimy z Cicmanów przed zmrokiem. Nie mamy już ochoty zbytnio  się nadwyrężać, zalegamy więc nieopodal wsi, przy zabudowaniach nieczynnego teraz wyciągu. Jemy darowane nam produkty i jak najszybciej rozbijamy namiot pod świerkiem, chcąc zażyć jak najwięcej wypoczynku, przed jutrzejszym, ciężkim dniem.




09.07. Dzień szósty 


Wtorek 9 lipca planujemy jako dzień ponadprzeciętnej wyrypy. Według zamierzeń wypadałoby dziś dojść do Strecna oddalonego wg mapy o ponad 40 km od Cicman.  Mamy świadomość, że nie będzie różowo, ale zarazem nadzieję, że przy odpowiednim tempie i przedłużeniu dnia marszu jakoś się uda. Więcej możemy tylko domniemywać bez solidnej mapy – o mapie Fatry Luckanskiej akurat udało mi się zapomnieć przy pakowaniu.
Uzbrojeni w ambitne plany zaczynamy dzień jeszcze przed świtem – o 4:00. Bardzo trudno o tej godzinie zmusić się do obudzenia, jednak powoli i niezgrabnie udaje się. Wychodzimy o 6 rano i zmierzamy przez pasmo Javorinki śladami czerwonego Cesta Hrodinov SNP. Szlak jest tu oznaczony gorzej niż zwykle. Początkowo maszerujemy szybko i sprawnie, z czasem wychodzimy na otwarty teren i gubimy szlak. Oznaczeń nie widać, trzeba za to wrócić pod górę i wyciągnąć kompas. Nawigacja nie sprawia większych problemów poza jednym – gdy ja wyznaczam naszą przyszła drogę, Janusz odgania ode mnie legiony gzów. Po tej operacji szybko znajdujemy drogę do przełęczy. Niestety brodzenie w trawie kosztuje mnie mokre buty, które przyjdzie mi suszyć cały dzisiejszy dzień.
Dalsza trasa niespełna 900- metrowym pasmem nie sprawia problemów. Ponad 3 godziny idziemy jeszcze tymi wzniesieniami i stromym zejściem wiodącym stokiem narciarskim docieramy na przełęcz Fackovske Sedlo. Tu pora na zasłużony dłuższy postój. Janusz idzie po wodę, a ja zyskuję chwilę na podsuszenie butów i skarpet. Na przełęczy przegryzamy coś jeszcze ze skromnych zapasów i zbieramy się w stronę charakterystycznego szczytu Klak. Po drodze pytamy napotkanych turystów o mapę, chcąc zrobić jakiekolwiek zdjęcia, niestety nikomu poza nami nie jest ona potrzebna.

Na Klak wchodzimy w samo południe. Nie możemy dokładnie określić swojego położenia, jednak czasy godzinowe na znakach nie napawają optymizmem- Strecno nie jest jeszcze w ogóle uwzględnione, a na Velką Lukę znak prognozuje odległe 9 godzin. Bez zwłoki ruszamy więc w dół do kolejnej przełęczy. Po drodze spotykamy wreszcie turystę z GPSem, który nie nastraja nas obiecująco. Idzie ze Strecna, ale wyszedł wczoraj i biwakował po drodze. Odległość do miasteczka szacuje stąd na 30 kilometrów. Mimo to nie zwalniamy tempa. Głównym problemem zaczyna być brak wody. Po drodze nie ma źródełek czy potoków, a okolica choć porośnięta bujna roślinnością, jest paradoksalnie sucha. Na jednym z postojów podejmujemy nawet próbę zejścia z grzbietu po wodę, jednak rezygnujemy, orientując się ile trzeba by nadrobić przewyższenia.





Dobrą nowinę przynosi za to idąca z naprzeciwka dwójka turystów -  za 10 minut spotkamy źródło. Mają oni również ze sobą mapę Fatry Luckanskiej, której robimy zdjęcia i od tego momentu nie idziemy już na ślepo.
Za kilka minut spotykamy wspomniane oznaczenie źródła, które nie znajduje się bezpośrednio przy szlaku. Napis po słowacku – „Promen” nie mówi nam nic. Bez wskazania spotkanych chłopaków minęlibyśmy je z pewnością i nie zwrócili uwagi.

Po wodopoju wartko ruszamy na Hnilicką Kycerę (1218 npm).  Tu czeka nas jedno z najgorszych podejść tej wycieczki. Duża stromizna i ścieżka wiodąca prosto pod górę nie wyglądają zachęcająco. Jednak mamy szczęście – podczas mozolnego zdobywania metrów słońce zachodzi za jedną  z niewielu chmur i oszczędza nam sporo wysiłku. Przez następne kilometry szlak czerwony prowadzi w kierunku północnym, wąską granią, w kierunku Usypanej Skały (1158). Idziemy szybko i jakoś automatycznie co spowodowane jest lekkimi plecakami i zbliżającym się wieczorem.














Robimy bardzo mało postojów, a ostatni na Hornej Luce (1299 npm). W oddali widać już masyw Velkiej Luki, oświetlony przez zachodzące słońce. Choć dzieli nas od niego tylko  100 metrów zejścia i 250 w górę, to jesteśmy solidnie zmęczeni i po 13 godzinach solidnego marszu oznacza to jeszcze sporo wysiłku.  Idziemy bez problemów, ale apatycznie, noga za nogą. Na wzgórzu Veterne (1442 npm) odzyskujemy resztki animuszu, choć niebawem kończy się wysiłek na dziś. Po konfrontacji rzeczywistości z mapą zatrzymujemy się przed Velką Luką, nieopodal opustoszałej bacówki i źródełek wody. Na tej wysokości po zachodzie słońca niemal od razu robi się chłodno, ale po całym dniu zmuszamy się na pobieżne mycie w strumyku.  Po rozbiciu namiotu – chłód i lenistwo nie pozwalają już z niego wyjść. Gotujemy w środku, a kilka chwil po jedzeniu zasypiamy.

Przypomina mi się zeszłoroczna Rumunia. Właściwie od początku wyjazdu mamy pierwszy nocleg na połoninie, z pięknym widokiem na okolicę.  Może w porównaniu z Rumunią byłby tylko przeciętny, ale tutaj jest co najmniej niebanalny…




10.07 Dzień siódmy


Siódmego dnia wycieczki mamy nadzieję zbytnio się nie przemęczać. O 5:30 poza budzikiem wita nas słońce oświetlające ścianę namiotu i podnoszące temperaturę do poziomu akceptowalnego do wyjścia. Ranek wykorzystujemy aby ogarnąć czynności wczoraj pominięte, nawiasem mówiąc grzebiąc się, w konsekwencji pierwsze kroki na szlaku stawiamy o 7:15. Pogoda jest z pozoru ładna, ale cirrusy na horyzoncie wróżą rychłe załamanie. Jutro zapewne wszystko się posypie – dzielę się uwagą z Januszem. Trzeba zastanowić się nad rewizją naszych planów.


Tymczasem rankiem maszerujemy przez połoniny i pokonujemy kilometry szlaku czerwonego. Szybko mijamy Velką Lukę (1471 npm), po czym zaczynamy schodzić przez Zazrivę i Mincol. Po dwóch godzinach marszu szlak przechodzi w leśną drogę i trawersuje masyw Grunia. W oddali widać już zakole rzeki i nasz cel – miasteczko Strecno z górującym nad nim zamkiem. Widok dodaje nam energii i napędza nogi do klepania niewygodnej nawierzchni szutrowej. Do miasteczka docieramy o 11:00, nawiedzając po drodze wspomnianą fortecę ryglującą niegdyś przeprawę przez rzekę Vah.

Od razu zmierzamy do marketu znanej nam już sieci Coop , który wyszukałem jeszcze na Street View, i robimy zakupy na kolejne 2 doby. Poza kupnem na zaś odbijamy sobie oszczędność ostatnich dni solidnym obżarstwem do oporu.  Siedząc pod sklepem, nieogoleni, rwąc chleb z bochna wyglądamy raczej jak menele. Tylko piwa brakuje, ale je zostawiliśmy na później.
Po napełnieniu brzuchów do syta podejmujemy decyzje co do dalszej drogi. Mając za sobą doświadczenia Fatry Luckanskiej, perspektywę załamania pogody i wyśrubowany czas wyjazdu do Kirgistanu, decydujemy się zmienić dalszą trasę z Małej Fatry na niewysokie góry Kysucka Vrchovina. W tym celu przechodzimy most na rzece Vah i idziemy asfaltem do miejscowości Varim. Pomimo chmur na niebie słońce daje o sobie znać i doskwiera podczas marszu.

Na głównej drodze łapiemy stopa. 10 minut oczekiwania i zatrzymuje się bus. Słowacy podwożą nas około 5 kilometrów, na skrzyżowanie i życzą szerokiej drogi. Stamtąd dreptamy drogą do wsi Lysica, gdzie zaczyna się żółty szlak prowadzący w góry. We wsi prosimy o wodę, ale miejscowy odpowiada, że ma tylko chlorowaną i prowadzi nas do źródełka, gdzie możemy po raz kolejny opić się do woli.


Żegnamy się z pomocnym „tubylcem” i kierujemy na polną drogę. Pilnujemy przy tym oznaczeń szlaku, bo w tym terenie są słabo widoczne. Wyrobioną przez wodę drogą szybko pniemy się do góry, raźno odganiając gzy. Po chwili jesteśmy już na przełęczy ze znakomitym widokiem na górską dolinę. Przechodzimy przez wsie Chabudovci i Durcovcii. Za nimi zaczyna się nieprzyjemna i zakurzona droga na przełęcz Zlień. Tam zmieniamy szlak na zielony, a kierunek na wschodni i maszerujemy dalej głównym grzbietem Kysuckiej Vrchoviny. Pasmo na tym odcinku jest bardzo przystępne dla oka.  W oddali prezentują się wyszczerbione grzbiety Małej Fatry, a drogę znaczą przydrożne drewniane kapliczki. Stale towarzyszą nam gzy, ale po tygodniu ich ciągłego towarzystwa nauczyliśmy się skutecznie z nimi radzić.

Przemierzamy kolejne kilometry polnymi i leśnymi drogami mimo wieczornej pory. Dziś musimy przejść jak najwięcej, póki utrzymuje się dobra pogoda. Po jakimś czasie zmieniamy znowu szlak na niebieski i maszerujemy wzdłuż granicy otuliny Parku Narodowego Małej Fatry.  Stan nawierzchni i aura psuje się. Szlak prowadzi typowa drogą wycinkową, która jest już nieprzejezdna a do przejścia bardzo trudna – koleiny sięgają ponad pól metra głębokości. Na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury.  Na zniszczonej drodze tempo nam trochę spada, ale maszerujemy do zmroku. Biwak rozbijamy przy drodze, po zejściu z Zavorskiej Kycery (900 npm). Gotujemy i wciągamy jedzenie już przy czołówkach.  Od strony polskiej granicy widać błyskawice i słychać odgłosy burzy.





11.07 Dzień ósmy


Budzimy się o 5:00 i szybko pakujemy. Pogoda lada chwila ma się spieprzyć i aż dziwne, że rankiem jeszcze jest w porządku. Maszerujemy dalej na wschód z deszczowym frontem za plecami. Ten motywator na karku bardzo dobrze wpływa na nasze tempo – o 7:00 jesteśmy już na Javorince (1210 npm) i stamtąd kierujemy się prosto na granicę polską – na północ.

Wręcz przyspieszamy, gdy wkoło robi się ciemnawo, mgliście i wilgotno. Widać, że od deszczu dzielą nas tylko chwile, a pierwsze krople deszczu spadają na zejściu z Okruhlicy. Przeczekujemy je pod drzewem, a gdy cichnie idziemy dalej. Mżawka kropi właściwie przez cały czas, a buty w mokrej trawie szybko przemiękają. Około 10:00 docieramy do wsi Oravska Lesna, gdzie kupujemy prowiant i jemy co nieco na miejscu.  Następnie idziemy dalej szlakiem zielonym, wzdłuż drogi, której moja mapa nie uwzględnia. Deszcz nawiedza nas nagle jeszcze kilkukrotnie tego dnia.

Trochę przemoczeni, o 13:30 docieramy wreszcie do granicy z Polską na Telapkovym Beskidzie, kończąc tym samym trawers słowackich Karpat Zachodnich. Na dziś pozostaje nam jeszcze dojść na nocleg – do schroniska PTTK na Rycerzową i spędzić pochmurny i zimny wieczór odpoczywając przy herbacie.


























Wycieczka po Karpatach Zachodnich zajęła nam niespełna 8 dni marszu. Ile kilometrów liczyła nasza trasa raczej trudno oszacować, ale stawiam na około 350. Urwaliśmy z tego około 20km autostopem, więc około 330 kilometrów przeszliśmy. Pogoda podczas wyjazdu była przez 90% czasu znakomita. Załamała się dopiero ostatniego dnia, kiedy do przejścia zostało już bardzo niewiele. Również temperatura, jak na lipiec – oszczędziła nas. Do 30 stopni jeszcze idzie wytrzymać, a wyższej nie było. Dokuczały za to insekty. Mając w pamięci doświadczenia Rumunii jakoś zbagatelizowaliśmy problem gzów i komarów i nie kupiliśmy  żadnego specyfiku przeciw tym stworzeniom. Z perspektywy czasu okazało się to błędem i przestrzegam wszystkich przed popełnianiem go, w wypadku wyjazdu na Słowację.

                                             GALERIA ZDJĘĆ



1 komentarz: